Szybkim krokiem minęliśmy miniatury znanych budynków (Pałac Kultury, Tower Bridge, Statuę Wolności, a nawet WTC), następnie piękny ogród oraz przejście do kolejki pod dwiema gigantycznymi żyrafami, do której młoda biegła jak na skrzydłach. Na miejscu okazało się, że kolejka się zepsuła… No i wytłumacz dziecku, że przed chwilą jeździła, a kiedy ona chce się przejechać, to nie jeździ… Zawód ogromny. Usłyszeliśmy tylko, że Młoda chce iść na dmuchańce. Nie mieliśmy innego wyjścia i tam też się udaliśmy. Park oceniam na duży plus. Każdy może znaleźć coś dla siebie. Tylko do jedzenia mogłabym się przyczepić. Jak w większości takich miejsc typowo barowe fast foody.
Dla mnie sporą atrakcją był spacer w koronach drzew (znajdujący się na samym końcu parku). Wędruje się ruchomymi mostami, zawieszonymi pomiędzy drzewami. Na tych drzewach umieszczone są drewniane domki, w których można dowiedzieć się czegoś ciekawego na temat zwierząt mieszkających w lesie. Minusem było to, że akurat ostatni z domków był w remoncie i w związku z tym musieliśmy wrócić tą samą drogą.
Kiedy zeszliśmy na ziemię, Młodociana od razu udała się do dmuchanego zamku stojącego obok. Tu niestety krzeseł nie było… Więc staliśmy cierpliwie i czekaliśmy, aż Księżniczka się wybawi. Na szczęście nie trwało to długo i mogliśmy po chwili kontynuować nasz sprinterski spacer po parku.
Jednak ja, żądna wrażeń, zarządziłam, że idziemy dalej. Przecież tyle ciekawych miejsc czekało na nas na terenie parku. Oprócz pozostałych dmuchańców (które Młoda musiała wypróbować) były naprawdę bardzo ładne place zabaw. Kolorowe, niezniszczone, zadbane. Jednak nasza księżniczka nie była nimi w ogóle zainteresowana.
Po odbębnieniu dmuchanych cudów zaczęła się wycieczka. Zgodnie z kierunkiem zwiedzania trafiliśmy na alejkę z postaciami z bajek: Shrek, Scooby Doo, Pinokio, Flinstonowie. Następnie czekało na nas minizoo – alpaki, kozy, owce. Zwierzaki można karmić, a karmę wykupuje się w specjalnych automatach.
Następnie trafiliśmy na fontannę i niski labirynt. Tutaj było bardzo przyjemnie, jednak dla naszej gwiazdy za nudno… Szybkim krokiem, cykając w pośpiechu zdjęcia, minęliśmy gigantyczne prehistoryczne zwierzęta, owady oraz… kolejkę! Do której postanowiliśmy pójść w drodze powrotnej. W końcu dotarliśmy do małpiego gaju, który Młoda przeszła lekko znudzona w tempie ekspresowym.
Przy wejściu tłumów nie było (o 11:00 otwierają wejście do parku, dojechaliśmy tam o 11:30). Bilety kupiłam wcześniej przez Internet (opłata za naszą trójkę wyniosła 94 zł, więc cena całkiem przystępna – ale od czasu naszego wyjazdu na pewno wzrosła), dlatego nie musieliśmy stać w kolejce do kasy (co prawda była mała, ale jednak była).
Od wejścia wiedziałam, że jesteśmy na straconej pozycji i jeśli uda nam się zwiedzić cały park, to będzie święto narodowe.
Pierwsze, na co się natykasz w Deli Parku, to DMUCHAŃCE. Właściwie dla każdej grupy wiekowej: dla maluszków, dla średniaków i dla starszych dzieci (dla nich były naprawdę ogromne zjeżdżalnie, na które sama bałabym się wejść).
Oczywiście, czytając opis, wiedziałam już, że będą tam dmuchane zjeżdżalnie i zamki, jednak chyba nie spodziewałam się ich w takiej ilości. Ogromnym plusem jest fakt, że przed dmuchańcami stoją krzesła oraz ławki ze stolikami! Widać, że obsługa parku dobrze wie, jak ulżyć biednym rodzicom, którzy muszą stać w pełnym słońcu, wpatrzeni w dmuchane kolorowe cuda, żeby pilnować swojego bąbelka.
Dlatego my od razu skorzystaliśmy z tej opcji i cierpliwie oglądaliśmy zjazdy Młodocianej z dmuchanej zjeżdżalni. 87, 88, 89…
Z okazji 4 urodzin naszej małej Księżniczki postanowiliśmy zabrać ją w miejsce, w którym czuje się jak ryba w wodzie. A mianowicie do parku rozrywki. Przeszukałam Internet w celu znalezienia takowego blisko Wrocławia i, o dziwo, nic nie znalazłam. Rzucił mi się za to w oczy niewielki park rozrywki w miejscowości Trzebaw pod Poznaniem.
Dzień wyjazdu nie zapowiadał się zbyt dobrze. Rano Małż szanowny odkrył, że przypadkowe utopienie końcówki ładowarki telefonu komórkowego w płynie do chłodnicy samochodowej niesie za sobą fatalne konsekwencje. Jedną z nich było zepsucie gniazdo ładowania w telefonie. Tym samym telefon się nie ładował i szybko zdechł. Kiedy udało się uruchomić telefon zastępczy, doszło do powtórki z rozrywki. Użycie tego samego ociekającego płynem do chłodnicy kabla w drugim telefonie zepsuło gniazdo ładowania. Zapytacie skąd płyn? Jak, dlaczego? Ale to już pozostawiam waszej wyobraźni.
Gdy uporaliśmy się z telefonowym problemem, wsiedliśmy do auta. Jak na złość zaświeciły się kontrolki lamp informujące, że pilnie potrzebny jest serwis… Małż (jako wykwalifikowany „serwisant”) obejrzał samochód z zewnątrz i uznał, że możemy jechać. Hurra! Nareszcie!
Dzięki nowoczesnej szybkiej drodze S5 trasa z Wrocławia według mapy zajmuje 1 godzinę 25 minut. I tyle też jechaliśmy. Ale wiadomo, sobota do południa, sporego ruchu nie było, więc jechaliśmy na luzie.
Zapraszamy na: