Padło na mnie – byłam kierowcą na tym dancingu. W sumie od samego początku do ostatniego dnia spędzonego na częstochowskiej ziemi (czyli przez całe 3 dni). Prowadzić samochód ogólnie bardzo lubię. Panuje opinia, że jeżdżę rozważnie i ekonomicznie, ale litości… jazda po ciemku trasą, której nie znam… Do tego z kurzą ślepotą i przyklejonym taśmą klejącą lewym lusterkiem…
Wróć. Tak, z lusterkiem. Przyklejonym taśmą klejącą. Taką zwykłą, ale z tych szerszych! Niestety, to prawda… Posypuję głowę popiołem. Co innego było robić, kiedy w połowie drogi orientujesz się, że z lusterkiem jest coś nie tak. A kiedy w nie spoglądasz, ono coraz bardziej smutnieje i osuwa się w dół – ostatecznie ukazując ci tylko odbicie dołu twojego samochodu? Mimo że co chwilę otwierasz szybę i delikatnie poprawiasz je palcem, żeby wróciło na swoje dawne miejsce, ono nic sobie z tego nie robi.
Zestresowana na maksa i pokierowana przez małżonka, zatrzymałam się na stacji benzynowej. Małż szanowny pobiegł szybko do obsługi w celu zakupienia najbardziej przydatnej i pożądanej przez nas w tamtej chwili rzeczy. Taśmy klejącej. Jak dobrze, że Młodociana spokojnie (nieświadoma dramatu, który rozgrywał się między mną a lusterkiem) oglądała „Psi Patrol” na tablecie przytwierdzonym do siedzenia pasażera.
Udało się, mąż zdobył ten klejący cud techniki. Okleiłam lustro z każdej strony tak, aby widoczność na tym nie ucierpiała i nieco uspokojona ruszyłam dalej w trasę. Ale wierzcie mi, całą drogę modliłam się, żeby mnie policja nie zatrzymała na kontrolę… Myślę sobie, że niby wszystko się zgadza. Jadę do Częstochowy, całą drogę gorliwie odmawiam zdrowaśki, ale jakoś wcale się z tą świadomością lepiej nie czuję… Na szczęście jakoś dojechałam. Kiedy wysiadłam na parkingu przed hotelem, ręce nieco mi drżały, a nogi myliły kierunki, w które powinny się udać.
Stragan z „pierdołami” również zaliczyliśmy. Młoda nabyła drogą kupna wianek księżniczki z welonem (żeby być przygotowaną na spotkanie z tym księciem na białym koniu) oraz pluszowego jednorożca z cekinowymi skrzydłami (na wypadek, gdyby książę jednak swojego konia nie miał). Posililiśmy się w bardzo przytulnej knajpce Basteja, gdzie jedzenie było bardzo smaczne.
Powrót do hotelu też był klimatyczny, bo po ciemku – co zawsze bardzo Młodą ekscytuje.
Mnie trochę mniej… Reasumując – to był długi dzień, ale obfitujący w różnorodne atrakcje. Częstochowa przede wszystkim zaprezentowała nam się ze swojej katolickiej strony. Podziwialiśmy jej bogatą architekturę i infrastrukturę, jak również fragment Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej. Zdecydowanie polecam.
Późnym popołudniem wybraliśmy się za to do Olsztyna – na zamek. A właściwie na jego ruiny. Zamek wzniesiony został w drugiej połowie XIII stulecia. Stacjonowali tam tacy królowie jak: Władysław Jagiełło, Zygmunt I Stary czy książe litewski Kazimierz Jagiellończyk. Więcej o jego historii znajdziecie tutaj.
Trzeba przyznać, że była to bardzo sympatyczna wycieczka. Sama trasa z Częstochowy do Olsztyna zajmuje około pół godziny. Kiedy dotarliśmy na miejsce, Google Maps zadbał o to, żebyśmy porządnie zwiedzili okolicę. Celowaliśmy w restaurację znajdującą się obok ruin (wiadomo, lekko wygłodniali po dramacie smakowym w pizzerii), ale nawigacja zrobiła nam małego psikusa i kazała zaparkować samochód z innej strony, dlatego zamek obeszliśmy elegancko na około. Warto ten rejon odwiedzić, chociażby ze względu na krajobrazy. Mnóstwo skał, kamieni, łąk i zagajników. Na sam zamek nie wchodziliśmy, bo było już dość późno.
Nasze dziecko to istota bazarowo-straganowa, co oznacza, że i Młodej te namioty z różnościami różniastymi rzuciły się w oczy. I już mnie ciągnie za rękaw, już coś tam mamrocze, czaruje wzrokiem. W końcu nachylam się do niej i pytam, o co chodzi (chociaż wiadomo, że bardziej udaję głupa, bo dobrze wiem, co jest na rzeczy). No a ona, jak to ona. A bransoletkę z bursztynków by chciała, taką figureczkę Maryjki i torebeczkę niebieską.
Patrząc jej głęboko w oczy, odmówiłam (z ciężkim sercem). Nieco nadąsana zgodziła się jeszcze zapozować do zdjęcia na tle Sanktuarium, po czym, zgarniając po drodze Małża, udaliśmy się Aleją Henryka Sienkiewicza (która później przechodzi w Aleję Najświętszej Maryi Panny) do częstochowskiego rynku na obiad. Moją uwagę zwróciły jeszcze dwa rzędy różowych toi-toiów, które mijaliśmy. Wyglądało to dość niepoważnie, na tle jasnogórskiej architektury.
Co do samej Alei, to muszę przyznać, że im bliżej rynku, tym bardziej mi się podobała. Mijaliśmy ciekawe malowidła, fontanny i stare budynki. Moim zdaniem klimatyczne i zadbane miejsce.
Na obiad wybraliśmy się do pizzerii, której nazwy nie będę wymieniać. Małżonek szanowny mógłby na jej temat dość obszernie się wypowiedzieć. Krótko mówiąc: nie trafiliśmy zbyt dobrze. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie centrum nieco zdegustowani. Jednak sama Częstochowa wywarła na nas bardzo dobre wrażenie.
Oczywiście, gdy Młoda weszła na plac zabaw, nie chciała z niego schodzić. Muszę przyznać, że było to interesujące doświadczenie. Dziecię hasa po drabinkach, mostkach i zjeżdżalniach, krzycząc z radości. A ja, ganiając za nią, próbuję wsłuchać się w mszę, która odbywała się tego dnia przed budynkiem Sanktuarium. Ludzi było bardzo dużo. Po pewnym czasie nieletnia zapytała o ten głos dochodzący zza płotu i zapragnęła zobaczyć, co tam się dzieje. Tak więc, chcąc zaspokoić dziecięcą ciekawość, zostawiłyśmy męża na placu zabaw (a niech ma, niech sobie pozjeżdża na zjeżdżalni!) i poszłyśmy zobaczyć, jak wygląda msza polowa. Ludzi było bardzo dużo. Niektórzy siedzieli lub klęczeli, inni stali, a jeszcze inni (co mnie zastanowiło) robili zakupy w pobliskich straganach, które stały wokół modlących się wiernych.
Dzień po weselu spędziliśmy, zwiedzając Częstochowę i okolice. W związku z tym, że zarówno małoletnią, jak i pełnoletniego (ale już po procentach) zawinęłam do hotelu o 21:00 (a o 21:30 już leżeliśmy w łóżku i spaliśmy), mogliśmy od rana zwiedzać, spacerować, chodzić i oglądać.
Ku ich „radości” o 10:00 byliśmy już gotowi na eksplorację częstochowskiej ziemi. Plan miałam jasny – zobaczyć Jasną Górę oraz okolice. Muszę przyznać, że już sama Jasna Góra robi wrażenie, ale parki wokół niej też są naprawdę zadbane i bardzo ładne. Kiedy szukaliśmy miejsca postojowego, wszystkie parkingi w pobliżu najjaśniejszej z gór były zajęte. Na terenie przynależącym do Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej było sporo ludzi.
Jednak gotowi na wszystko postanowiliśmy kontynuować nasz plan. Udało nam się znaleźć miejsce przy rynku, skąd spacerem udaliśmy się do Parku Staszica (około 15 minut spokojnym marszem). Zarówno ten park, jak i drugi (czyli Park 3 Maja) prezentują się bardzo dobrze. Są zadbane, ciekawie rozplanowane i graniczą z terenem Sanktuarium. W obu parkach znajdują się podobne, interesujące place zabaw.Najbardziej skupiliśmy się na Parku Staszica, w którym obok placu zabaw była również tyrolka. Na obszarze parku znajduje się wiele eksponatów Muzeum Częstochowskiego. Ponadto liczne rzeźby, altanka, staw. Jest sporo alejek, po których można spacerować.
Hotel był całkiem w porządku. Proste, eleganckie pokoje, śniadania i zielony teren wokoło. Na pewno też był otoczony rojem szerszeni (które chętnie wlatywały na salę, gdzie wydawano śniadania). Nie będę się rozpisywać na temat obiektu, bo przecież to nie był cel naszej podróży. Celem była impreza do białego rana i zwiedzanie Częstochowy.
Wesele odbywało się w piątek. Tego dnia pracowałam jeszcze zdalnie, więc Małż pojechał sam na ślub, a Młoda bawiła się lalkami. Do 12:00. Bo o 12:00 zaczynało się wesele. Tak twierdził szanowny małżonek. W związku z tym, kiedy tylko odłożyłam laptopa, natychmiast w biegu ubrałam siebie i naszą latorośl. Gotowe czekałyśmy, aż mąż po nas przyjedzie.
Przyjechał dość szybko. Tak oto przyszykowani i wystrojeni (ja i córka w sukienkach, mąż w chamskim dresie, ale z trzema paskami – więc drogo i oryginalnie!) popędziliśmy do sali weselnej, bo i tak już byliśmy spóźnieni. Kiedy podjechaliśmy pod salę, okazało się, że… wesela nie ma. To znaczy – tak w ogóle to miało być, ale później. Zaczynało się o 15:00. Także tego… Byliśmy o 2,5 godziny za wcześnie…
Małżonek szanowny pomylił godziny. Zdarza się. Nie było sensu czekać, bo tam wielkie szykowanie i przygotowania i tylko byśmy przeszkadzali. Z racji, że potem miała być wielka wyżerka na weselu, udaliśmy się gdzie? Tak! Do restauracji na obiad. Znaleźliśmy świetną knajpkę, nazywa się Toscana. Przytulna, z miłą obsługą i pysznym jedzeniem. Oczywiście, nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy wyszli stamtąd czyści. Nieletnia wylała na siebie (czyli na swoją śliczną białą sukienkę w różowe grochy) sok pomarańczowy. Tak że na weselu była już biało-różowo-żółta. Życie.
Wesele swoją drogą było świetną imprezą. Przede wszystkim było wesoło. A para młoda zasługuje na wszelkie odznaczenia za ANIMATORKĘ DLA DZIECI. Wyobrażacie sobie? Animatorka dla dzieci na weselu. Cztery godziny swobodnego pałaszowania weselnych przysmaków, spokojnego picia herbaty czy rozmów z pozostałymi weselnikami. Żyć nie umierać!
A tak naprawdę nie wiedzieliśmy, co ze sobą robić. Siedzieliśmy w gotowości, jakby Młodej trzeba było za chwilę podać wodę lub zrobić kanapkę. Przechadzaliśmy się co chwilę obok miejsca, gdzie trwały zabawy (niby po to, aby pójść do toalety czy po drinka). Staliśmy nawet pod szklanymi drzwiami, udając rozmowę, a w rzeczywistości przyglądaliśmy się, jak nasza latorośl z resztą dzieci puszcza bańki mydlane na dworze. Ważne, że Młoda była zadowolona z zabawy. Tylko czasami musiała nas odganiać. Mówiła, żebyśmy sobie poszli, bo ona się tu bawi, a my przeszkadzamy…
Przyjaciele mojego Małża zaprosili nas na wesele do Częstochowy. Od razu się ucieszyłam, bo nie pamiętam, żebym tam kiedykolwiek była. A jeśli byłam, to jako dziecko – czyli się nie liczy. Nie trzeba mnie dwa razy namawiać na szalony i urozmaicony wyjazd.
Wyruszyliśmy w czwartek po południu, kiedy skończyliśmy pracę. Niestety, Młoda kilka dni wcześniej złapała katar w przedszkolu, dlatego na drogę zaopatrzyliśmy się w połową apteki, miód i torbę cebuli. Oczywiście, mieliśmy też „normalne” bagaże, a nawet wózek turystyczny, ponieważ zaraz po weekendzie planowaliśmy odwiedzić Beskid Niski.
Zapraszamy na: