W końcu dotarliśmy na parking. Kiedy zobaczyliśmy naszą furę, od razu odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy totalnie, potwornie, epicko zmęczeni. Ja podziwiam Małża, że mógł prowadzić samochód. Serio! Kiedy zapakowałam Młodą do fotelika, dałam jej jeść i pić i w końcu sama usiadłam na siedzeniu, pomyślałam, że mi nogi odpadną.
Na szczęście do miejsca zakwaterowania dotarłam w jednym kawałku. W samochodzie Małż znowu zauważył, że coś mu nie gra z tym czasem. Mówiłam przecież, że trasa ma nam zająć ok. 5,5 godziny. A dziwna sprawa, bo ruszyliśmy na szlak o 7:00, a była 17:30… Przemilczałam, zwalając na zmęczenie.
Tego wieczoru wszyscy padliśmy od razu. Najgorsze dla mnie przyszło następnego dnia. Kiedy się obudziłam, nie mogłam ruszać (zupełnie!) prawą dłonią w okolicy nadgarstka. To miejsce było bezwładne.
Dostałam ataku paniki. Przed oczami miałam już wizję pobytu na SOR-ze i amputację prawej górnej kończyny, co najmniej od łokcia w dół. Na szczęście obyło się bez tego. Małż zachował zimną krew, stwierdził, że to pewnie tylko nadwyrężenie (jakie nadwyrężenie, ja straciłam władzę w ręce!) i posmarował mój nadgarstek Altacetem oraz owinął bandażem.
Cały dzień chodziłam z dumnie zabandażowaną ręką. Na szczęście okazało się, że Małż miał rację i SOR nie był konieczny. W następnych dniach władza w prawej ręce wróciła.
Po uspokojeniu Młodej i krótkiej, acz ostrej wymianie zdań z Małżem, nie miałam wyjścia, musiałam nieść naszą Księżniczkę na rękach. Odmawiała korzystania z własnych nóg ze względu na guza na czole. Jaki to miało związek…? Nie wiem. Pewnie jej i tak już złe samopoczucie po prostu się pogorszyło (później prawie miesiąc dumnie chodziła z tym samym plastrem na czole, przyklejonym na tego guza i żadną siłą nie szło jej go odkleić... był dla niej bardzo ważny).
Tak więc nosiłam to spore, kilkunastokilowe obciążenie na rękach. Pech chciał, że nie przemyślałam zbyt dobrze, jak to zrobić, żeby sobie nie zaszkodzić. Kierowana nadzieją, że parking jest już naprawdę blisko, po prostu szłam i niosłam. Młoda oplotła mi szyję rękami, a pas nogami, natomiast ja trzymałam jedną ręką drugą rękę pod jej pupą.
I to był błąd. Bo podczas szybkiego marszu moje ręce wykonywały taki ruch, w którego rezultacie jedna dłoń pociągała za drugą. A czemu to był błąd? Przeczytacie na końcu tekstu!
Gdy minęliśmy szlaban, jakaś nadludzka siła pchała nas do wyjścia z Doliny. Jednak jakoś w połowie drogi Małż kategorycznie odmówił dalszego niesienia na swoich plecach nosidła z Młodą. Stwierdził: „Chcę jeszcze móc poprowadzić samochód. Wyobraź sobie, żono, mimo że brałem udział w loterii, to nie wygrałem w niej zapasowych pleców”.
Pomogłam mu zdjąć nosidło. Postawiliśmy je na drodze. I tutaj niestety wydarzył się nam przykry wypadek… Małż po zdjęciu nosidła odsunął się od niego, a ja go nie przytrzymałam i… Młoda poleciała twarzą do ziemi.
Tak, wiem… Brzmi groźnie i bardzo nieodpowiedzialni z nas rodzice, ale na szczęście oprócz małego zadrapania na czole i niewielkiego guza nic jej nie było. Gorzej z wszelką zwierzyną, która zaczęła uciekać w popłochu, słysząc wrzask naszej Księżniczki.
Turyści, którzy nas mijali i widzieli, co się stało, patrzyli na nas jak na przestępców. Jak na jakąś patologię! Na pewno zastanawiali się, czy jesteśmy trzeźwi… Och! Gdyby wzrok mógł zabijać…!
Młoda nieco odżyła i na początku szła na własnych nogach. Ale dość szybko się znudziła. Zresztą przyznam, że sama miałam dosyć. Nogi bolały mnie okrutnie. Przecież to była nasza pierwsza wycieczka w tamtym sezonie.
Po pewnym czasie Młoda nie chciała już wychodzić z nosidła (ewentualnie na karmienie, bo jeszcze wtedy okazjonalnie „jadła cyca"), a my maszerowaliśmy w milczeniu, podziwiając widoki. Pogoda była cudowna. Było gorąco i słonecznie.
Gdy dotarliśmy wreszcie do szlabanu, czuliśmy się tak, jakbyśmy wygrali życie, choć byliśmy potwornie zmęczeni i źli. Małż na mnie, że wybrałam taką trasę (chociaż już później w domu przyznał, że była malownicza i ciekawa), a ja na Małża za to, że złościł się na mnie. Przecież chciałam dobrze…
Co było robić. Najpierw postanowiliśmy zaspokoić głód. Jajka na twardo, pomidorki koktajlowe, ogórki krojone w paski, no i kanapki z szynką – nasz zestaw standardowy. Do tego czekolada na deser. I woooda! Dużo wody. Kiedy nasze brzuchy były już usatysfakcjonowane, rozpoczęliśmy zbieranie majdanu, żeby udać się w drogę powrotną.
Chmury na tym etapie naszej wędrówki całkowicie się rozwiały i mogliśmy podziwiać przepiękne widoki. Już w tamtym miejscu powinniśmy się zorientować, że wycieczka potrwa dłużej, niż początkowo zakładaliśmy, ale idąc w stronę Polany pod Wysoką, nie odczuwaliśmy tego zbytnio, bo za każdym zakrętem czy wzniesieniem czekał na nas jeszcze piękniejszy widok.
Gdy dotarliśmy do obozowiska, byliśmy już konkretnie zmęczeni. Dodam tylko, że od momentu, do którego można dojechać wózkiem, szlak prowadzi przez większość czasu po otwartej przestrzeni, więc czapki i okulary przeciwsłoneczne są wskazane. Droga jest dość zróżnicowana. Idzie się skalną ścieżką między szczytami, szutrową drogą przy rzece i polanie oraz leśnymi przesmykami i dróżkami.
W obozowisku zaczęło się marudzenie. Małż zorientował się, że minęło już tyle czasu, ile powinna zająć według mnie cała trasa – do tego tam i z powrotem. Natomiast my dopiero dotarliśmy do celu. A droga powrotna? I już pytania o to, czy ja dobrze sprawdziłam trasę, czy przeliczyłam czas, czy potrafię dodawać, mnożyć i dzielić. Zero zaufania… 🫣
Oprócz wątpiącego w moje zdolności Małża, włączyło się u Młodej Dziecko Foch… Nogi ją bolały (mimo że większość trasy za szlabanem pokonała w nosidle, drzemiąc przy tym), była głodna i chciała wracać do domu.
Gdy dotarliśmy do Polany Białej Wody, chmury powoli zaczęły się unosić, co krok odsłaniając nowy fragment górskiego pasma. Zwykle docieramy do szlabanu na Polanie i wracamy. Ale tym razem plan był ambitniejszy.
Usiedliśmy, żeby zjeść posiłek. Przy szlabanie znajdują się ławki i stoły, a kawałek wcześniej wiata, gdzie też można sobie odpocząć. Po napełnieniu brzuchów ruszyliśmy na jedną z naszych najcięższych (jak do tej pory) górskich tras. Właściwie większość drogi prowadziła wzdłuż Potoku Biała Woda. Momentami ją przecina, wtedy trzeba przejść mostkami.
Za szlabanem jeszcze przez około pół godziny można prowadzić wózek. Później droga wiedzie w górę, dość kamienistym i nierównym szlakiem. W tamtym miejscu Młoda kategorycznie odmówiła używania swoich dolnych kończyn, dlatego Małż musiał nieść ją w nosidle. Gdy już tam siedziała, to stwierdziła, że chce jednak wyjść. I tak na w kółko. Myślałam, że Małżowi pęknie żyłka na czole, tak się irytował… Na szczęście szybko ucięła sobie drzemkę.
Wyruszyliśmy o 6:00 rano (wtedy nocowaliśmy w Borowikowym Zaciszu w Falsztynie – to już rejon Pienin). Dotarliśmy na parking jakoś przed 7:00. Pełni optymizmu zapakowaliśmy młodą w nosidło i ruszyliśmy na szlak.
Początek trasy był lekki i przyjemny. Młoda nawet częściej szła sama i nie trzeba było jej tyle nieść. Tak że to był spory sukces i okazja do odpoczynku dla pleców Małża. Pogoda była dobra. Co prawda, spore zachmurzenie powodowało, że początkowo nie mogliśmy cieszyć się widokami, ale prognozy były obiecujące i się sprawdziły.
Dolina Białej Wody (słow. Bielovodská dolina) jest jedną z najpiękniejszych Dolin w Tatrach. A do tego nigdy nie ma tam tłumów. Znajduje się już po słowackiej stronie Tatr Wysokich (tak że wyjątkowo wpis zza granicy😄) i wyglądem przypomina doliny rodem z serialu „Doktor z alpejskiej wioski”.
Wejście do Doliny znajduje się przy parkingu Łysa Polana. Przez dłuższy czas droga Doliny Białej Wody prowadzi równolegle z Doliną Rybiego Potoku (właśnie tą, która prowadzi do Morskiego Oka). Oprócz pasma drzew przedziela je potok Biała Woda, który później łączy się z Rybim Potokiem i tworzy rzekę Białkę (słow. Biela voda).
Trasa do Polany Białej Wody, na której znajduje się leśniczówka, jest bardzo przyjemna. Mimo kilku wzniesień spokojnie można prowadzić wózek. Można również wybrać się tam na wycieczkę rowerową czy spacer z psem.
Sama Polana Biała Woda roztacza przed nami jeden z najpiękniejszych tatrzańskich widoków (na Tatry Wysokie). Za pierwszym razem zaparło mi dech, serio! Zwłaszcza że przed Polaną idzie się zalesionym fragmentem trasy i kiedy się z niego wychodzi, przed nami wyłania się widok jak z obrazu (koniecznie zerknijcie jeszcze raz na zdjęcie główne tej strony).
Chyba zapomniałam, że, po pierwsze, nie idziemy sami tylko z 3-letnią wtedy Księżniczką. A po drugie, że trzeba będzie ją nieść – czy to w nosidle, czy na rękach. I po trzecie, my sami nie jesteśmy superwysportowanymi taternikami z nadludzką siłą – ci na pewno daliby radę.
A tak całkiem serio… Coś z dodawaniem u mnie poszło nie tak. Mapa wyraźnie pokazywała ponad 4 godziny w jedną stronę…
Zaparkowaliśmy samochód na parkingu Łysa Polana. Od czasu pandemii, ze względu na to, że w Tatry zjeżdżały się tłumy turystów i był dość spory problem z miejscami parkingowymi, bilet parkingowy trzeba kupić wcześniej. Tak też uczyniłam.
Na Polanie znajduje się szlaban. Za nim trasa prowadzi m.in. do jedynego w Tatrach Wysokich miejsca kempingowego, znajdującego się na Polanie pod Wysoką, u podnóża Młynarza. Wygląda to w ten sposób, że między drzewami rozłożone są drewniane platformy, na których można rozstawić namioty. Z tego miejsca można ruszyć dalej, w wysokie góry (dla nas w tym momencie nieosiągalne), czyli do przełęczy Rohatka czy na szczyt Małej Wysokiej.
Jako że bywamy tam co roku, ten wpis będzie dotyczył naszej najdłuższej wyprawy w tamte rejony. Najdłuższej i okraszonej wieloma niespodziewanymi sytuacjami – w końcu ten blog jest pół żartem.
Zacznę od tego, że postanowiliśmy tamtego (początkowo pochmurnego) sierpniowego dnia przejść Dolinę Białej Wody do opisanego wyżej miejsca z możliwością kempingu (Polana pod Wysoką). Nie wiem, jak sprawdzałam mapę… Wyszło mi, że trasa powinna nam zająć tam i z powrotem 5 godzin. No! Może 5,5 godziny.
Zapraszamy na: