Didulec wprost piszczała z zachwytu na widok królików, konia, kóz, świni, gęsi, kur i owiec. Młoda z wielką dokładnością dokarmiała każde zwierzę, po wcześniejszym przeczytaniu przez Małża instrukcji zamieszczonej przy każdej zagrodzie, co dane zwierzę jeść może, a czego nie.
Gdy faunę wiejską mieliśmy załatwioną, dotarliśmy na ogromny teren zabaw wszelakich. Można tam skorzystać ze sporego placu zabaw, tyrolki, zjazdów pontonowych, gier terenowych, czy zjeść lody. Dla Młodej rajem był park linowy, zawieszony wysoko na drzewach nad stawem, w którym pływały żółwie! Didulec zadowoliła się piaskownicą z mnóstwem zabawek. I gdyby nie lejący się żar z nieba, to pewnie zostalibyśmy tam jeszcze dłużej. Ale upał dawał się wszystkim mocno we znaki. Jeśli będziecie w tych rejonach, koniecznie zawitajcie do Wiejskiego Zoo.
Zdaję sobie sprawę, że to tylko mała część atrakcji w okolicach Jeziora Solińskiego. Mam jednak nadzieję, że jeśli ktoś, tak jak my będzie tu pierwszy raz, to po przeczytaniu powyższego tekstu skorzysta z polecanych miejsc. My z pewnością tam wrócimy, żeby zobaczyć i odkryć więcej!
WIEJSKIE ZOO
Didulec od jakiegoś czasu zapałała ogromną miłością do wszystkich stworzeń i żyjątek, które mogła dostrzec. Młoda jest przede wszystkim wielbicielką dzikich kotów, ale lubi również inne zwierzęta. Postanowiliśmy więc wybrać się do parku rozrywki Wiejskie Zoo, znajdującego się w pobliskiej Berezce, przy tzw. małej pętli bieszczadzkiej. Miejsce to jest stworzone z pasją przez rodziców trzech dziewczynek. Zajmuje spory obszar. Wszystkie atrakcje znajdują się na świeżym powietrzu. Można tu spędzić aktywnie parę godzin.
Na wejściu przy kasie oprócz biletów kupuje się wiaderko z pokarmem dla zwierząt. Jest też możliwość wykupienia przejażdżki na koniku. Młoda nie była tym zainteresowana, a Didulec jest jeszcze za mała, więc poprzestaliśmy na biletach i pokarmie dla zwierzaków.
POLAŃCZYK I STATEK TRAMP
Parę dni później zapragnęliśmy poczuć bryzę we włosach. Wybraliśmy się na rejs do Polańczyka. To typowa turystyczno-uzdrowiskowa miejscowość. Występują tam lecznicze wody jodkowe i sodowo-bromkowe. My jednak nie wybraliśmy się na kurację (chociaż z kulejącym Małżem chyba powinniśmy), tylko na rejs statkiem po Jeziorze Solińskim.
W Polańczyku znajduje się spora przystań z wypożyczalnią sprzętów wodnych oraz możliwością przepłynięcia się statkiem wycieczkowym po jeziorze. Nasz wybór padł na statek Tramp. Według reklamy zamieszczonej w Internecie płynie najdalej i w miejsca, w które inne statki się nie zapuszczają. Dla nas brzmiało to nadzwyczaj dobrze. Żebyście mogli zapoznać się z dokładną ofertą, zostawiam tu link do strony.
Po zaparkowaniu samochodu na jednym z dostępnych płatnych parkingów zadzwoniliśmy pod numer umieszczony na stronie internetowej i zarezerwowaliśmy rejs na godzinę 11:00. Mieliśmy mniej więcej dwie godziny zapasu. No dobra. 1,5 godziny, bo Małż jeszcze dość wolno się przemieszczał. Zapragnęliśmy zjeść coś słodkiego. I tak trafiliśmy do kawiarni Rustica Café. Wspaniałe miejsce! Przemiła obsługa, przepyszne ciasta (tiramisu palce lizać, bez dodatku alkoholu – czyli tak jak lubię), wypasione gofry, kawa mrożona czy lemoniada z arbuza! Z prawdziwego arbuza! Moja ekscytacja wynika z tego, że większość lokali podaje lemoniadę na bazie ohydnego syropu arbuzowego. A tutaj wielki szacun za prawdziwą, pyszną lemoniadę.
Kiedy zaspokoiliśmy nasze kubki smakowe, uznaliśmy, że już czas się zbierać do przystani statku Tramp, ponieważ jest dość oddalona od kawiarni. A kontuzjowany dokuśtykać jakoś musi. Statek Tramp cumuje na niewielkiej plaży, całkiem blisko głównej przystani. Trzeba jednak do niego dojść inną ścieżką niż ta, która prowadzi na przystań. I ta trasa nie jest wcale taka łatwa… Prowadzi przez las, w dół po schodkach. Dla Małża dramat – schodzenie bolało bardziej niż wchodzenie. Dla mnie też średnio, bo z wózkiem. Małż uprzejmie wykonał kolejny telefon do załogi statku Tramp, żeby ustalić, czy można popłynąć w rejs z wózkiem. Jest taka możliwość, tylko trudno było umieścić go na pokładzie. Ale o tym za moment.
Kiedy dotarliśmy, statek już czekał na turystów. Część siedziała w środku, a część stała nadal przed pomostem i czekała na kapitana, żeby kupić bilet. Dodam, że bilety kupuje się bezpośrednio przed rejsem u przesympatycznej pani, która sama po kolei podchodzi do każdego. Należy po prostu zająć wygodne miejsce i czekać.
Usadowiliśmy się z dziewczynami na dziobie, a Małż zaczął kombinować, jak ten wózek na statek wrzucić… Wejście było za wąskie, a przez kontuzję nie mógł nosić ciężkich rzeczy. Dlatego wykombinował, że poda mi wózek przez burtę. Już oczami wyobraźni widziałam, jak wszystko z wózka wypada do wody… Na szczęście operacja się powiodła i po chwili cała nasza czwórka (plus wózek) znajdowała się szczęśliwie na statku.
Po chwili wyruszyliśmy w rejs. Świetna atrakcja dla dużych i małych. Rejs trwał godzinę. Przez pół godziny pan kapitan opowiadał o miejscach, które mijamy, a w drodze powrotnej leciały szanty.
Młoda z Małżem podziwiali widoki, ja starałam się robić zdjęcia na bloga, a Didulec coś tam grzebała przy moich cyckach, przyssała się do jednego i zasnęła. Zasnęła tak mocno, że gdy dobiliśmy do brzegu, Małż musiał sam radzić sobie z wózkiem (ile się przy tym nastękał), a ja z Didulcem na rękach (nadal przyssaną do cyca, który był widoczny nieco dla pozostałych turystów 🤦♀️) i Młodą w kontakcie wzrokowym jakoś wygramoliłam się ze statku. Wracając – cały czas w tym samym układzie, tyle że Małż prowadził wózek – modliłam się, żeby nie wypuściła z buzi cyca, bo wtedy pół Polańczyka zobaczy mnie topless… Na szczęście utrzymała go w buzi aż do knajpy, w której mieliśmy zjeść zupę. Puściła dopiero przy kelnerze, ale ten pozostał niewzruszony i słuchał zamówienia.
Didulec obudziła się dopiero w drodze do auta. Nie powiem, ucieszyło mnie to. Kto przez 2 godziny trzymał śpiące dziecko na rękach, ten wie czemu! Wreszcie krew zaczęła mi wracać na swoje miejsce, a mięśnie mogły odpocząć.
Polańczyka będziemy miło wspominać. Młoda szczególnie, bo ilość straganów z różniastymi dobrami była dla niej zadowalająca. Jej łupem padł ręcznik z groźnie wyglądającą panterą.
Z Polańczyka do Zawozu jest tylko 18 km, co daje ponad 20 minut jazdy samochodem. Dlatego byliśmy tam jeszcze kilka razy (m.in. w Zakapiorze na pysznym obiedzie).
SOLINA
Po dniu przerwy na regenerację Małża i spędzeniu dnia w Zawozie zdecydowaliśmy się na atrakcję polecaną nam przez wiele osób. Na ten temat będzie osobny artykuł na blogu. Tutaj jednak nadmienię, że dzień, który spędziliśmy nad Soliną, był jednym z bardziej udanych podczas tych wakacji.
W Solinie wybraliśmy się na przejażdżkę kolejką na wieżę widokową, która znajduje się na Górze Jawor. Odwiedziliśmy też Tajemniczą Solinę – piękny, tematyczny park rozrywki (o którym jeszcze na blogu napiszę) oraz przespacerowaliśmy się po zaporze. Ten ostatni punkt wycieczki wiązał się z przejściem między straganami po brzegi wypełnionymi świecącymi, kolorowymi i wołającymi błagalnie „kup mnie” bibelotami. Dobra, Młoda nas urobiła i kupiliśmy jej pluszowego rysia. Ale tylko dlatego, że przecież ryś jest symbolem Bieszczadzkiego Parku Narodowego! Odsyłam do tekstu o dziecku bazarowo-straganowym.
Z Soliny Małż już prowadził. Stwierdził, że da radę. Ciekawe, czy na jego decyzję miało wpływ moje poranne zahaczenie podwoziem auta o skarpę… Zarówno auto, jak i skarpa były po tym całe!
SANOK I SKANSEN
Plan na następny dzień był prosty: jedziemy do Sanoka, Małża zawozimy na SOR do szpitala (pomyśleliśmy, że może tym razem się uda!), a my z dziewczynkami jedziemy do skansenu – czyli do Muzeum Budownictwa Ludowego.
Sanok to miasto położone w dolinie rzeki San. Może poszczycić się bogatymi zasobami zabytkowej architektury oraz malowniczymi zakątkami wokół Sanu. Skansen mieści się na terenie sanockiego osiedla – Białej Góry. Z miasta dojeżdża się tam przez charakterystyczny metalowy most. Stanowił on sporą atrakcję dla dzieciaków, ponieważ stukot kół samochodu o metalowe przęsła jest bardzo głośny. Nawet Didulec przerwała swoją odę pt. „Wyjmij mnie z fotelika natychmiast” i z zainteresowaniem wsłuchiwała się w metaliczny dźwięk.
Przed Skansenem – niedaleko brzegu Sanu – znajduje się spory darmowy parking. Aby dostać się do Muzeum, trzeba przejść przez plac (naprzeciw parkingu), na którym mieści się m.in. klimatyczna gospoda Pod Białą Górą. Następnie trafiamy na budynek administracyjny z kasą (cennik biletów tutaj). Muzeum ma sporą powierzchnię – to aż 3800 m² do zwiedzania. Teren podzielony jest na obszary zamieszkiwane przez poszczególne grupy etniczne, takie jak: Łemkowie, Bojkowie, Pogórzanie i Dolinianie. Można spacerować z przewodnikiem lub samemu. W niektórych budynkach (jak np. u krawca – pana Bagana) można spotkać krawcową szyjącą dawne stroje na starych, zabytkowych maszynach. Są tam też lodziarnie, piekarnie oraz stoiska z wyrobami ludowymi. Spacerowałyśmy tam prawie 2 godziny.
Pewnie jesteście ciekawi, jak poszło Małżowi w szpitalu… Otóż udało się dostać do lekarza i zrobić zdjęcie RTG. Ostatecznie, kiedy po naszym spacerze, podczas którego miałyśmy taki mały powrót do przeszłości, odebrałyśmy Małża ze szpitala, diagnoza brzmiała: stłuczenie kolana z przesunięciem się kości strzałkowej. Już po powrocie do Wrocławia lekarz ortopeda powątpiewał, czy do przesunięcia rzeczywiście doszło, ale tak czy siak – to było poważne stłuczenie i noga musiała dojść do siebie.
Gorąco to miejsce polecam. I dużym, i małym. Spędziłyśmy tam miłą (oprócz krzyków w chacie) godzinę i wróciłyśmy po głodnego i umęczonego bólem nogi Małża. No i skoro był głodny, to musieliśmy znaleźć miejsce, w którym można zjeść coś dobrego. Najlepiej regionalnego. I tak szukając i krążąc po okolicznych wsiach i miasteczkach (ja prowadziłam, bo Małż nie mógł – wiadomo), dotarliśmy do Ustrzyk Dolnych do Karczmy we Młynie, w której znajduje się również Muzeum Młynarstwa i Wsi. To był strzał w dziesiątkę! Mogę polecić z całą odpowiedzialnością. Pyszne jedzenie, miła obsługa, plac zabaw i kącik dla dzieci oraz 4-poziomowe muzeum w starym młynie. Oczywiście, z tego ostatniego Małż zrezygnował, ale my z dziewczynami poszłyśmy (Didulec w nosidle). Młoda ochoczo pokonywała kolejne piętra, z zaciekawieniem odkrywając eksponaty starych maszyn młynarskich. W tym czasie Małż miał zaprowadzić wózek i siebie do samochodu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po wyjściu z muzeum wyprzedziłyśmy go ledwo kuśtykającego do samochodu…
Piernikowa Chata okazała się świetnym, lecz niewielkim miejscem. To domek, w którym są 4 pomieszczenia. Podczas zwiedzania trzeba kierować się po numerach i zgodnie z instrukcjami zawieszonymi na ścianach. W pierwszym pokoju Baby Jagi znajdują się tajemnicze eliksiry, ogromny kocioł oraz słychać tam przedziwne odgłosy nie z tej ziemi. Te odgłosy przeraziły Młodą i już chciała wychodzić. Namówiłam ją jednak, aby pójść dalej. A dalej to już było tylko gorzej. Tzn. mnie się podobało. Gorzej z dziewczynami.
W następnym pokoju znajduje się ogromny ekran, na którym pewien łysy człowiek, wyglądający trochę jak kosmita, o czymś opowiada. Ale o czym…? Niestety, nie było mi dane usłyszeć. Didulec się rozdarła, a Młoda zaczęła mnie ciągnąć przerażona za rękę. Czmychnęłyśmy do pokoju nr 3, w którym stał ogromny fotel Baby Jagi oraz skrzynia ze skarbami. Zafascynowana tym miejscem rzuciłam tylko okiem i pobiegłam za Młodą, która już znajdowała się w pomieszczeniu nr 4 – czyli w przedpokoju.
Na zewnątrz w osobnym budynku można korzystać z lotu na miotle (przed ekranami, na których wyświetla się gra, ustawiony jest rząd mioteł). Lecąc na miotle, zbiera się punkty. To Młodej już bardzo się podobało. Ale plac zabaw z gigantyczną zjeżdżalnią był strzałem w dziesiątkę. Spędziłyśmy tam z pół godziny. A biedny Małż czekał pod szpitalem… Didulec również świetnie odnalazła się na tym placu zabaw. Obok jest spora wiata, w której za dodatkową opłatą można wziąć udział w warsztatach i upiec własne pierniki.
LESKO, PIERNIKOWA CHATA I MUZEUM MŁYNARSTWA I WSI
Lesko to miasto położone nad rzeką San, w otoczeniu klimatycznych gór Sanocko-Turczańskich. Znajduje się tam szpital i SOR (co w tym przypadku było istotne). Jest najbliżej Zawozu, dlatego w pierwszej kolejności pojechaliśmy właśnie tam. W Lesku można zwiedzić wiele pięknych zabytków (np. Zamek Kmitów czy synagogę). My jednak z dziewczynami wybrałyśmy coś oryginalniejszego. Po odstawieniu Małża do szpitala ruszyłyśmy do oddalonej o 5 minut jazdy miejscowości Glinne. Znajdziecie tam pewną chatę, w której mieszka Baba Jaga… To Piernikowa Chata.
Kiedy dojechałyśmy na miejsce, zadzwonił Małż. Z dość ciekawą informacją. Otóż okazało się, że przez strajk lekarzy nikt go nie obejrzał ani nie przyjął. Jedynie zaproponowali mu przyjęcie na oddział. Istniało prawdopodobieństwo, że jakiś lekarz zbadałby go następnego dnia. Taką informację otrzymał od obecnego tam personelu.
No cóż, bywa. Małż stwierdził, że mamy iść do chatki, a on poczeka przed szpitalem – mimo że mogłyśmy dojechać do niego w 5 minut. Rodzice małych dzieci, które płaczą w samochodzie, zrozumieją…😊
W Zawozie jest bardzo spokojnie i panuje tam cisza. Jest to miejsce dla osób chcących odpocząć od zgiełku miasta. Tak jak wspomniałam wyżej – nie jest szczególnie komercyjne. Ale to jest duża zaleta tej wsi. Znajdziemy tam dwa sklepy spożywcze (przynajmniej tyle naliczyliśmy 😁), kościół, plażę miejską, wypożyczalnię sprzętów wodnych oraz kilka barów i karczmę Ostatnia Deska Ratunku. Aaa! I budkę z pysznymi lodami włoskimi. Do tej pory powstało tam wiele osiedli domków do wynajęcia. To świetne rozwiązanie – szczególnie dla rodzin z dziećmi.
Na wzgórzu przy wjeździe do miejscowości stoi wieża widokowa. Małż i dziewczyny nazwali ją budą widokową ze względu na to, że jest po prostu niska. I w sumie mieli rację, widok z góry nie jest może spektakularny, ale można podziwiać jezioro i góry.
W tym miejscu wrócę do pomostu, ponieważ stał się miejscem szeroko omijanym przez Małża. A to dlatego, że pierwszego dnia po przyjeździe nasz kochany Wodnik Szuwarek postanowił z rana wykąpać się w jeziorze. Nie mógł się doczekać tego momentu – tak lubi wodę. Z tych emocji i radości zapomniał jednak, że już taki młody nie jest, że trzeba na siebie uważać, a kończyny ma się 4 i ani jednej więcej. I tak uszczęśliwiony tym szałem wodnym, wychodząc na pomost, stanął niefortunnie na jedną z beczek (stanowiących podporę dla pomostu). I stało się. Coś gruchnęło, coś strzeliło i noga zaczęła boleć. Chodzić biedaczysko nie mógł. Stękał, marudził, był pewien, że nogę złamał. I na tym naszą wakacyjną opowieść pewnie bym zakończyła, gdyby nie hart ducha Małża.
Zaczęliśmy zwiedzanie okolicy… w celu znalezienia lekarza. Niestety, żaden nie był dostępny, więc rozpoczęliśmy tournée po szpitalach. Nie ma ich tu zbyt wielu. W dzień kontuzji padło na Lesko. Plan był taki: podrzucamy Małża pod szpital, żeby mógł się udać (ledwo idąc) na SOR, a my pojedziemy do ciekawego miejsca. I plan prawie się powiódł… ale od początku.
Zapraszamy na:
ZAWÓZ
Na tegoroczne wakacje (2023) zdecydowaliśmy się wybrać na Podkarpacie. Chcieliśmy sprawdzić, czy hasło „Rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady” podziała i na nas. Ustaliliśmy, że świetną bazą noclegową będzie okolica Jeziora Solińskiego – wiedzieliśmy, że Małż będzie mógł popływać, a ja pochodzę po górach.
Wybór padł na Zawóz – małą wieś leżącą w gminie Solina. To miejsce spodobało nam się ze względu na bliski dostęp do jeziora i mało komercyjny charakter (zupełnie inaczej to wygląda w Polańczyku czy w Solinie). Jest też dobrym miejscem wypadowym w Bieszczady.
Zamieszkaliśmy w Domkach na Zielonym Wzgórzu. Polecamy to miejsce. Wielkim plusem jest piękny widok na jezioro i okoliczne wzgórza. Pani Emilia (właścicielka) dba, aby każdy gość czuł się jak u siebie. Ponadto jest plac zabaw, boisko do gry w siatkówkę, a murowane domki są tak zbudowane, że przy upałach (w naszym wypadku było to 26–30ºC) jest w nich chłodno. Do terenu ośrodka przynależy fragment brzegu z dostępem do wody oraz pomost. No właśnie pomost… O nim więcej za chwilę. 😁
JEZIORO SOLIŃSKIE I OKOLICE