Podsumowując – nasza pierwsza wycieczka w czwórkę była bardzo wymagająca fizycznie, szczególnie ze względu na spory bagaż. Jednak na wycieczkę z wózkiem to dobra trasa. Widoki były zachwycające. Mieliśmy cudowną pogodę, przez cały czas naszej wędrówki świeciło słońce. Choć im wyżej się wspinaliśmy, tym było chłodniej i wiał wiatr. Cała trasa zajęła nam 6,5 godziny. A wcale za często się nie zatrzymywaliśmy. Jeśli ktoś ma możliwość, to zdecydowanie powinien wybrać drogę przez las. Żałuję, że nie udało nam się dotrzeć na Halę Izerską, ale mamy na uwadze, aby tam wrócić.
Po nakarmieniu wszystkich marudzących dzieci, męża i siebie oraz zrobieniu miłych fotek usiedliśmy, żeby się naradzić, czy idziemy na Hale Izerską czy nie. Ja chciałam iść, przynajmniej serce do tego namawiało, jednak rozum kategorycznie odradzał. I miny moich współtowarzyszy też…
Zapakowaliśmy Didulca do wózka – który wreszcie się przydał, co podkreśliłam wymownym spojrzeniem posłanym Małżowi. Didulec usnął dość szybko i mogliśmy spokojnie zacząć schodzić. Dodam, że przez całą trasę w górę szliśmy praktycznie sami. Minęło nas parę osób, które udały się dalej szlakiem na Stóg Izerski. Więcej ludzi pojawiło się przed samą Polaną Izerską, bo tam też nasza asfaltowa trasa zbiegała się ze szlakiem niebieskim, który prowadził spod wieży Sky Walk.
Dawno mnie tak kolana i ręce nie bolały, jak po tamtej wyprawie. Trasa była momentami dość stroma, a do tego wszystkiego trzymałam bardzo mocno wózek, żeby mi czasem Didulec nie zjechał ekspresem do Świeradowa… Małż z Księżniczką szli za mną równie obolali jak ja.
Druga trasa to asfaltowa Nowa Droga Izerska. Prowadzi bezpośrednio (choć z zawijasami, zakrętasami i innymi utrudnieniami) na Polanę Izerską. Tam łączy się ze wspomnianym wyżej szlakiem niebieskim. Nową Drogą Izerską można również dojść do szlaku na Stóg Izerski (szlak czerwony). Dla nas (ze względu na kamieniste, miejscami strome podejście przez las) Stóg był równie nieosiągalny, jak wieża Sky Walk. Wózek bardzo nas ograniczał.
Droga przez las była żmudna, ale miejscami mijaliśmy otwarte przestrzenie, które umożliwiały nam obejrzenie okolicznych Gór Izerskich. Mimo naprawdę trudnej drogi, marudzenia Małża („I znowu dałem się w to wrobić! Po co ja ten wózek pcham?!”) i Księżniczki w sukience, którą już bolały nogi, dotarliśmy w bólu i cierpieniu na Polanę Izerską. Tam Didulec dał znać, że też dotarł – krzykiem i lamentem.
Oczywiście, pierwszego dnia wybrałam wspaniałą, długą i (jak się okazało) niezwykle nużącą i trudną trasę. Ktoś powie: „Jasne, przecież droga asfaltowa nie jest taką trudną trasą!”. No tak, o ile nie idziesz tym asfaltem pod górę przez trzy godziny z 4-miesięcznym dzieckiem zawiniętym w chustę, a więc z obciążeniem paru kilogramów.
A mowa o trasie na Polanę Izerską i Halę Izerską (swoją drogą… na Halę nie dotarliśmy…). Wybraliśmy ją jedynie ze względu na możliwość dojazdu wózkiem. Ogólnie trasa w tamte rejony jest o wiele krótsza, prowadzi kamienistymi ścieżkami przez las, a swój początek ma przy wieży Sky Walk. Jednak ze względu na to, że uparłam się, aby wziąć gondole, padło na trasę asfaltową.
Auto zaparkowaliśmy przy Parku Zdrojowym w Świeradowie-Zdroju. Tam też zaczęła się nasza katorżnicza wędrówka. W pewnym momencie droga się rozwidla. Jedna trasa (szlak niebieski) prowadzi na wieżę widokową Sky Walk, następnie na Polanę Izerską i Halę Izerską. Nazwano ją Starą Drogą Izerską.
Gdy już się rozgościliśmy i zaznaliśmy spokoju po 2 godzinach drogi przez mękę (dokładnie chodzi o jazdę samochodem z wrzeszczącą panną, zwaną Didulcem, której przeszkadzało totalnie wszystko; już nawet setny raz zaśpiewane „Lulajże Jezuniu” nie pomagało), wybraliśmy się na obiadokolacje do centrum Szklarskiej Poręby. Trafiliśmy do restauracji Na Widoku. Zapewnili nam wszystko, czego potrzebowaliśmy:
Przepyszne jedzenie.
Widok na góry.
Kameralne i wygodne miejsce.
Przystępne ceny.
Po posiłku wróciliśmy do apartamentu i… zorientowaliśmy się, że nie zabraliśmy kluczowego urządzenia do usypiania Didulca – piłki gimnastycznej! Już Małż chciał pędzić i szukać jakiegoś Decathlonu, już ogarniała nas panika, a mnie wręcz histeria związana z uciążliwym, długim usypianiem… Jednak skończyło się na tym, że przez większość czasu spędzonego w Szklarskiej Porębie wieczorami usypiałam Didulca na rękach, a w ciągu dnia bujając ją w chuście (zarówno w budynku, jak i w trasie). Raz nawet udało nam się imitować usypianie na piłce. Ja siedziałam na łóżku z Didulcem owiniętym w becik, a Małż (trzymając mnie za ramiona) wbijał mnie w sprężyny materaca. Przez chwilę nawet skakałam… Tylko nasza kilkulatka patrzyła na nas z politowaniem.
Zabraliśmy nasze panny (5-latkę oraz 4-miesięczną) do Szklarskiej Poręby. Zamieszkaliśmy w apartamencie Sun&Snow. Swoją drogą – naprawdę świetne miejsce. Niektórzy twierdzą, że moloch, że mało kameralnie, że ludzi jak mrówków. I znając nasze podejście, pewnie byśmy tego apartamentowca po takich opisach nie wybrali, ale było już po sezonie. Październik, pogoda średnia i ludzi mało – więc zaryzykowaliśmy.
Apartament oceniamy na ogromny plus. Wygodny, przestronny i cichy. W zasadzie nie spotykaliśmy żadnych ludzi na korytarzu. Bardzo pilnowaliśmy karty do pokoju – tzn. ja pilnowałam jej jak oka w głowie, kontrolując co chwilę, gdzie ją mamy. A to dlatego, że pani w recepcji powiedziała, żeby pilnować sobie karty, bo w razie jej zagubienia możemy nawet przez parę godzin nie wejść do pokoju – ponieważ obsługa techniczna, która w takiej sytuacji jest wzywana, może akurat nie być obecna w obiekcie. Tak że miałam misję i przez cały pobyt, co było ogromnym sukcesem, udało nam się tej karty nie zgubić.
Ktoś mi kiedyś powiedział, że podróże z niemowlakiem to czysta przyjemność. Zapomniałam dopytać, czy chodzi o niemowlę ludzkie…
Przyjemność… czysta przyjemność … Jakoś mi się te słowa gryzą z tym, co wspólnie przeżyliśmy. O ile wycieczki z wyrośniętą już Małą Księżniczka należą do w miarę łatwych do przewidzenia i skontrolowania, tak wypady z dwiema Księżniczkami (z których jedna komunikuje się, płacząc lub rycząc) są – delikatnie mówiąc – wymagające.
Zapraszamy na: