Mała Rawka

Dokładny opis naszej wyprawy znajduje się już na blogu (tutaj). Jako że jest to z całą pewnością miejsce należące do tych dzikich i wysokich Bieszczadów, chciałabym tylko w skrócie napisać, co i jak.

Miały być połoniny i Tarnica. Jak wiadomo jednak: Małż + niefortunne wyjście z jeziora = kontuzja. Ale zachciało się i Małżowi wyższych partii gór, dlatego znaleźliśmy coś w miarę „szybkiego”. Padło na Małą Rawkę. W tym przypadku szybko nie oznaczało wcale łatwo. Wręcz przeciwnie. Trasa według mapy zajmuje 1 godzinę (zaczynając marsz od Schroniska Bacówka). Tylko że prowadzi bardzo stromo w górę. Najpierw wydeptanym, ziemistym szlakiem, a później po schodach. Plus jest taki, że idzie się przez las. Tamtego upalnego dnia to było zbawienie.

Po 20 minutach wspinaczki Małż odpadł z tej nierównej walki człowiek kontra Góra. Młoda wróciła z nim do Schroniska. A ja podjęłam heroiczną decyzję, że wraz z Didulcem (śpiącą w nosidle, bo wózek nie przejdzie w żadnym wypadku) zdobędę ten szczyt. Chwyciłam butlę wody w rękę i ruszyłam. Jakąś godzinę później byłam na szczycie. Nie wiem, czy kiedykolwiek pot lał się ze mnie tak, jak wtedy. Musiałam dość często przecierać oczy, bo zalane potem traciły ostrość widzenia. Widoki były jednak tego warte. Niestety, Didulec wybudzała się na szczycie przez wiatr, dlatego nie poszłam dalej na Wielką Rawkę (20 minut od szczytu Małej Rawki). Zrobiłam kilka zdjęć i udałam się w drogę powrotną.

Ach ten ból kolan i trzęsące się jak galareta nogi przy schodzeniu – no cud, miód, malina. Po 40 minutach byłam w schronisku. Tam Didulec obudziła się na dobre. Ale byłam (i jestem) z siebie dumna, że dałam radę. Tylko te zakwasy następnego dnia…

Podsumowując: może na razie nie zamierzamy rzucać wszystkim i wszystkiego, żeby wieść życie w dzikich Bieszczadach z dala od cywilizacji. Ale! Chcemy tam wrócić i zobaczyć jeszcze więcej. Tylko tym razem kupimy Małżowi jakieś ochraniacze… na wszystkie kończyny. Tak na wszelki wypadek. Enjoy!

Łopienka

W Bieszczadach możemy natknąć się na wiele nieistniejących już wsi, po których często pozostały tylko mury zabudowań bądź obiekty sakralne. Do najbardziej znanych możemy zaliczyć Krywe, Balnicę, Bukowiec, Rabe, Sokoliki, Tworylne, Zawój czy Łopienkę. My wybraliśmy się do tej ostatniej. Przeczytałam, że to trasa w sam raz na wózek, dojście miało zająć 30 minut (nie potrafię już znaleźć tamtego źródła, w którym przeczytałam te rewelacje). Przed wejściem znajduje się darmowy, niewielki parking. Małż wyraził zgodę, Młoda początkowo nie bardzo, ale dała się namówić. Didulec nie wyrażała żadnych emocji dotyczących spaceru (wykrzyczała się w samochodzie).

Łopienka leży w pobliżu Łopiennika (w gminie Cisna). Wejście do niej znajduje się przy drodze prowadzącej do Rezerwatu Sine Wiry i wsi Dołżyca. W latach 1946–1947 wieś została całkowicie wysiedlona, a zabudowania rozebrane. Pozostała jedynie cerkiew grekokatolicka z 1757 roku. Obecnie jest remontowana, ale można do niej wejść i ją zwiedzić. W dolinie Łopienki znajduje się studencka baza namiotowa „Łopienka”.

Zaparkowaliśmy samochód i ruszyliśmy na kolejną przygodę. Minęliśmy znak wskazujący kierunek trasy oraz czas jej przejścia…1 godzina 15 minut. Gdzie ja wyczytałam, że to zaledwie 30 minut?! Do Łopienki od parkingu można dojść (również dojechać, nie ma tam zakazu) szeroką, żwirową drogą lub dojść ścieżką przyrodniczą przez las. My wystartowaliśmy tą drugą trasą, ale przez to, że Didulec siedziała w wózku, musieliśmy przejść na tę szeroką drogę. Polecam jednak przejść się w miarę możliwości tą trasą przez las. Bardzo fajny klimatyczny szlak.

Trasa nieco nam się dłużyła. Słońce świeciło mocno i było gorąco. No i niestety końskie muchy z Tarnawy dały znać tym z Łopienki, że idzie Małż, więc zaatakowały właśnie jego. Nikt się tak nie odganiał! A był taki zły! Byłam pewna, że będzie chciał zawrócić, ale nieee. Nie on. Nie poddał się presji krwiożerczych owadów. Po ponad godzinie dotarliśmy na miejsce. Bliżej cerkwi znajduje się miejsce wypału węgla drzewnego, które można pozwiedzać. Dalej jest wiata turystyczna, obok której stoi niewielka budka. Można w niej zakupić m.in. lokalne korbacze.

Następnym punktem jest cerkiew. To biały, okazały budynek. Można do niej wejść z lewej strony, przez boczne drzwi. Udało nam się tam chwilę posiedzieć we czwórkę. Ochłodziliśmy się i schowaliśmy przed muchami. Wnętrze budowli jest częściowo odrestaurowane. Oprócz ołtarza znajdują się tam ławy oraz ambona. Sporą atrakcją turystyczną jest rzeźba Chrystusa Bieszczadzkiego (trochę o jego historii tutaj). Teren wokół cerkwi jest przygotowany dla turystów. Znajdują się tam ławki ze stołami, parking oraz ciut dalej miejsce biwakowe. Spod cerkwi wychodzi szlak, m.in. na polanę widokową czy do schronu Hyrcza. Polana widokowa byłaby w naszym zasięgu (30 minut od cerkwi), gdyby nie kontuzja Małża, która nie odpuszczała, oraz wózek Didulca. Na punkt widokowy można iść tylko z nosidłem.

Spędziliśmy na polanie pod cerkwią godzinę. Zrobiliśmy sobie piknik. Tam na szczęście muchy odpuściły. Z ciekawostek: pod cerkwią siedział starszy pan i sprzedawał magnesy oraz książki. Młoda naciągnęła mnie na magnes… ale też kupiłam książkę. Okazało się, że pan sprzedawał książki swojego autorstwa. Nazywał się Stanisław Kryciński, napisał wiele książek historyczno-ludowych. Moim łupem padła książka „Bieszczady. Cierń w wilczej łapie”. Jestem w trakcie czytania.

Po pikniku i zakupach czekała nas podróż powrotna. Małż uzbroił się w bluzę, którą odganiał krwiożercze muchy. Po godzinie udało nam się dotrzeć na parking. Przyznam, że wycieczka mi się podobała. To miejsce ma swój klimat i magię. Dlatego polecam na spokojny spacer.

PS W domu Małż zgłębił temat much końskich i może komuś się przyda informacja o tym, że w lipcu jest ich okres lęgowy, więc samice są bardzo agresywne (to właśnie one gryzą). Przyciąga je czarny kolor, upał i słońce.

Młodej się podobało, choć przyznała, że jest trochę znudzona. Dla nas to była spora atrakcja, ale krótka. Zjedliśmy drugie śniadanie na jednym z tarasów (są tam wydzielone ławy i stoły) i ruszyliśmy dalej. W miejsce, gdzie miało być pięknie… i było. Tylko nie spodziewaliśmy się ataku krwiożerczych much końskich… Ale od początku. Nieco dalej od zagrody (ok. 12 km) w Tarnawie Wyżnej znajdują się torfowiska, a na nich specjalnie utworzone drewniane kładki, którymi można spacerować (również z wózkiem). Na trasę spacerową składa się krótsza kładka (15 minut spaceru) oraz dłuższa (40 minut spaceru). Przed wejściem na kładki jest spory płatny parking (10 zł). Trzeba pamiętać, że jest to już teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego, dlatego należy uiścić opłatę za wstęp w kiosku, który znajduje się przy parkingu. Ze względu na zbliżającą się burzę, postanowiliśmy pójść najpierw krótszą trasą. Didulca wzięłam do nosidła. Wyjęła sobie sprytnie cyca i usnęła w 3 minuty.

Na Torfowisku było duszno, ale w moim odczuciu przepięknie. Pomyślcie tylko: cisza (oprócz nas było tam może kilka osób), łąki kwietne, pojedyncze drzewa, w oddali lasy i góry. Ja byłam zachwycona, Didulec też – bo spała. 😁 Młoda biegała ostrożnie po drewnianych kładkach, zgadując, jakie mija kwiaty. A Małż… ten nie miał lekko. Przyznam, że mu współczułam. Nadmienię tu, że jeśli jesteście w towarzystwie Małża gdziekolwiek, to możecie być pewni, że wszelkie komary, muchy i inne krwiopijne robale polecą właśnie do niego. Tak było i tym razem. Na Torfowisku zaatakowały go muchy końskie. Ale nie pojedyncze sztuki. One za nimi latały chmarami. Biedny opędzał się bluzą, ile mógł, ale skubane były chytre i wykorzystywały jego nieuwagę. To go w nogę użarły, to w plecy – i tak w kółko. Niechętnie zgodził się, żeby pójść na drugą, dłuższą kładkę… Na szczęście burza nie nadeszła i mogliśmy się tam wybrać.

Ta dłuższa kładka biegnie częściowo przez otwartą, trawiastą przestrzeń, a następnie przez las. Nawet tam muchy Małżowi nie odpuściły. Uwierzycie, że jak tylko weszliśmy do samochodu, to dosłownie uderzały o szyby, żeby dostać się do środka?! Normalnie jak w horrorze Hitchcocka. Tylko wersja bieszczadzka. Czym ten Małż im podpadł, to ja nie wiem.

Nie mniej uważam, że Torfowisko Tarnawa trzeba odwiedzić. Ja byłam zachwycona tym miejscem. Jeśli szukacie urokliwego, spokojnego miejsca z widokiem na Bieszczady, a dokładnie na takie bieszczadzkie szczyty jak Halicz, Bukowe Berdo, Krzemień czy Wołowy Garb, gdzie można przyjechać z dziećmi, to jest strzał w dziesiątkę. Pod warunkiem, że nie jesteście wabikami dla much końskich…

Dodam, że na trasie Zagroda Żubrów – Torfowisko Tarnawa znajduje się miejsce godne polecenia. Nam jednak (ze względu na kontuzję Małża) nie było tym razem dane się tam wybrać. Chodzi o Punkt Widokowy Piechurów. O tym dość ciekawym miejscu możecie poczytać tutaj. Ja z pewnością chcę tam wrócić.

Kolej startuje w Majdanie. Jest tam bardzo duży płatny parking. Naprzeciw wjazdu znajduje się kasa biletowa. Warto być chwilę wcześniej przed odjazdem, żeby mieć pewność, że nie zabraknie miejsc. My wybraliśmy się na 9:45 i udało nam się zdążyć. Kiedy jednak wróciliśmy na parking (już po przejażdżce), kolejka do kasy była o wiele dłuższa, zabrakło nie było już miejsc, dlatego dostawiali drugi pociąg. W tym miejscu ponownie napiszę, jak mi to się zdarza w innych artykułach, że warto wybrać się rano na tę czy inne atrakcje. Jest duża szansa, że będzie po prostu mniej turystów o tej porze.

Na środku wagonów postawiono ławy. Obojętnie, po której stronie usiądziecie, będziecie mieć dobry widok na mijane tereny. Czas przejazdu do Balnicy to 45 minut. Pociąg nie jedzie zbyt szybko, więc można spokojnie cykać foty. Ale też nie na tyle wolno, żeby się znudzić. Na pewno dużą atrakcją jest wiatr we włosach, ponieważ składy są otwarte. Młoda się nie nudziła, a to duży plus. Didulec też zafascynowana obserwowała mijane miejsca. Po drodze przejeżdża się obok wsi Żubracze. Mijając tę wieś, przecinamy koleją tzw. drogę karpacką i docieramy do Doliny Solinki. Z tego miejsca możemy podziwiać szczyty Hyrlatej oraz Matragony. Następnie kolej nieco się „wspina” i docieramy do otwartej przestrzeni, która prowadzi do wsi Solinka. Stąd prosto do Balnicy tory biegną wzdłuż pogranicza, miejscami widoczne są słupki graniczne. Kolejka jedzie tam na wysokości 715 m n.p.m. Balnica, czyli stacja końcowa, jest nieistniejącą już wsią, po której został niewielki ślad w postaci muru cerkiewnego, krzyża, kapliczki oraz cudownego źródełka.

Na miejscu w Balnicy można coś zjeść i się napić. Są też toi-toie. Spędza się tam 30 minut. Po tym czasie kolej rusza w drogę powrotną. Polecam zabrać nosidło, jeśli wybieracie się z maluszkiem, bo wózek wejdzie do składu (mały lub złożony), ale o wiele wygodniej jest z dzieckiem na rękach lub w nosidle. Cała podróż (łącznie z przystankiem) trwa 2 godziny. Wraca się tą samą trasą, ale siada się po drugiej stronie. Dzięki temu można podziwiać inne widoki.

Bardzo nam się podobało. Cena jest całkiem w porządku, trasa i kolej jest zadbana. Czas przejazdu również nie jest zbyt długi. Didulec w drodze powrotnej ululana równym turkotem kół usnęła. Tak że nie zdążyła zamarudzić ani trochę.

Zagroda Żubrów i Torfowisko Tarnawa

Szukając miejsca, gdzie można zaznać jeszcze bardziej dzikich Bieszczadów, trafiłam na informację o zagrodzie edukacyjnej Żubrów. Znajduje się ona w miejscowości Muczne, a dokładnie w Stuposianach – przy drodze do Tarnawy Niżnej. Atrakcja jest całkowicie bezpłatna, obok wejścia znajduje się niewielki parking, również bezpłatny.

Żubry można odwiedzać między 9:00 a 19:00. My wybraliśmy się tam na otwarcie. Z Zawozu to ponad godzina drogi, ale bardzo urokliwą, krętą trasą. Zagroda ma powierzchnię 7 ha. Żubry można podziwiać ze specjalnie utworzonych tarasów widokowych. Mieliśmy troszkę pecha, bo akurat jadły w odległym paśniku, na zboczu góry, dlatego podziwialiśmy je z daleka. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć je z bliska, gdy podejdą do bliższych paśników.

Bieszczadzka Kolej Leśna

Wiele osób i przewodników, które przeczytałam, polecało przejażdżkę Bieszczadzką Kolejką Leśną. Dzięki niej można „liznąć” trochę tej dzikiej części Bieszczadów. Tak się składa, że należy ona do najwyżej położonych kolei wąskotorowych w Polsce. Kiedyś pełniła funkcję transportu publicznego. Po II wojnie światowej używano jej głównie jako kolei leśnej do transportu drewna. Od 1997 roku kursuje jako atrakcja turystyczna. Obecnie można wybrać się na dwie przejażdżki: dłuższą do Balnicy (tę wybraliśmy my) oraz krótszą do Dołżycy. Podrzucam tutaj link do cennika i rozkładu jazdy: https://kolejka.bieszczady.pl/rozklad-jazdy/.

Zdecydowaliśmy się na przejazd koleją w dość pochmurny dzień, z nadzieją, że deszcz padać nie będzie. Musieliśmy sobie jakoś zrekompensować wysokie i dzikie góry. Ze względu na uraz nogi Małża kolej wydała nam się bardzo dobrym pomysłem. I nie pomyliliśmy się.

W Bieszczadach całą rodziną byliśmy pierwszy raz. Zgodnie z hasłem „Rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady”, stwierdziliśmy, że tak właśnie zrobimy, tyle że na dwa tygodnie, a nie na całe życie. No i z tym rzucaniem… trzeba by było uściślić, czy w grę wchodzi wszystko i wszyscy, czy tylko część…

Dlatego na spokojnie postanowiliśmy najpierw zbadać teren. Jak już wiadomo z wcześniejszych artykułów, miejsce noclegowe znaleźliśmy w Zawozie nad Jeziorem Solińskim. Miałam naprawdę ambitne plany wycieczkowe w góry. Na cel wzięłam Połoninę Wetlińską oraz Caryńską. Marzyła mi się Wielka Rawka, a może nawet Tarnica! Wszystko skrupulatnie sprawdziłam i zanotowałam. Przygotowałam rodzinę na wyzwania i mimo ich średniego entuzjazmu (nie mogą mi zapomnieć tej Sarniej Skały) byłam pozytywnie nastawiona i wyczekiwałam tej górskiej przygody, która na nas czekała.

Młoda, co prawda, próbowała trochę Kwaśniaka (a co to Kwaśniak przeczytacie tutaj), ale wyraziłam swój brak zainteresowania jej próbą, więc szybko się poddała. No cóż… Wyszło jednak bardziej po ich myśli niż po mojej, a to wszystko przez wypadek Małża już pierwszego dnia urlopu. Podczas próby wyjścia z jeziora po ożywczej kąpieli doznał niefortunnego przemieszczenia kości strzałkowej i stłuczenia. Do końca wyjazdu biedak kuśtykał (mniej lub bardziej). Tak więc musiałam nieco zmienić plany…

Co do samych gór, to warto zaznaczyć, że Bieszczady to pasmo górskie dzielące się na Bieszczady Wschodnie i Zachodnie. Znajdują się w łańcuchu Karpat na terenie Polski i Ukrainy. Bieszczady Zachodnie leżą w Polsce i na Ukrainie, Wschodnie zaś tylko na terytorium ukraińskim.

Najwyższy szczyt Bieszczadów „polskich” to Tarnica. Charakterystyczne dla tych gór są połoniny, czyli lokalne zbiorowiska alpejskich muraw. Bieszczady na terenie Polski graniczą z górami Sanocko-Turczańskimy oraz Beskidem Niskim. Nadal są górami dzikimi i pełnymi zagadkowych, nieodkrytych miejsc.

BIESZCZADY DZIKIE

Zapraszamy na: