Było to boleśniejsze, niż myślałam. Kolana trzęsły mi się jak galareta. Zastanawiałam się nawet, czy moje nogi zaraz się pode mną nie ugną i czy nie sturlam się w dół ze śpiącym dalej Didulcem. Ale na szczęście to nie nastąpiło. Starałam się jak najmniej myśleć o tym, co właśnie zrobiłam. Próbowałam zająć czymś myśli. Myślałam o tym, co miałabym ochotę zjeść, czego się napić i jak opiszę tę historię na blogu.
Udało mi się dodzwonić do Małża, który ze względu na kontuzję dotarł z Młodą do schroniska po 30 minutach od chwili, gdy się rozdzieliliśmy. Musiał iść bardzo wolno i ostrożnie. Poczekali na nas przed schroniskiem. Tam, kiedy usiadłam po morderczym stromym zejściu, poczułam dopiero, jaki to był wycisk dla moich nóg. Każda z nich żyła własnym życiem – lewa się trzęsła, w prawej coś drżało. Didulec obudziła się parę minut przed naszym dotarciem do Bacówki. Zejście zajęło mi 40 minut.
Z perspektywy czasu wiem, że choć było to ryzykowne (w końcu szłam z dzieckiem w nosidle), to warto przekraczać własne granice.
Kiedy wydawało mi się, że już niedaleko, spytałam schodzącą w dół parę, czy szczyt jest już blisko. Odpowiedzieli, że jeszcze 15 minut, ale radzili patrzeć w dół, nie przed siebie, bo za każdym następnym zakrętem, wydaje się, że to już tuż-tuż. Mieli rację. Ich rada okazała się przydatna. Szłam, patrząc pod nogi na pokonywane kamienne schody i w pewnym momencie usłyszałam „odgłosy” szczytu – bo ludzkie głosy brzmią tam w charakterystyczny sposób. Nie wiem, czy zwróciliście na to uwagę. Tak czyściej, przestrzenniej. To dodało mi skrzydeł i przyspieszyłam.
Kiedy dotarłam na szczyt Małej Rawki, byłam przeszczęśliwa. Od schroniska szłam 1 godzinę 10 minut. Widoki na górze były tego warte. Chciałam chwilę odpocząć, zrobić zdjęcia i spróbować podejść kawałek w kierunku Wielkiej Rawki, ale na górze bardzo wiało, co nie spodobało się Didulcowi, która się przebudzała. Dlatego mając mniej czasu, niż zakładałam, zrobiłam sporo zdjęć, poprosiłam miłego pana o zrobienie mi kilku fotek, żeby był dowód, że tam weszłam, i bez odpoczynku rozpoczęłam schodzenie.
Małż spytał tylko, czy na pewno dam radę, ja przytaknęłam (choć miałam wątpliwości). Wzięłam butelkę wody w rękę, pożegnałam resztę ekipy i z niczego nieświadomym Didulcem rozpoczęłam wręcz heroiczną walkę o zdobycie tego szczytu. Cały czas w głowie powtarzałam sobie, że przecież nie na takie góry w życiu się wchodziło!
Mimo że szlak prowadził przez las, to było duszno i gorąco. Przynajmniej słońce nie przedzierało się zbyt mocno przez drzewa. W pewnym momencie zaczęły się schody. Dosłownie i w przenośni. Starałam się nie zwracać uwagi na zmęczenie. Momentami jednak traciłam oddech i musiałam się zatrzymać. Przystanków było ogólnie sporo, bo podejście tego wymagało. Dla mnie to taka Gęsia Szyja razy dwa.
Po upływie kilkunastu minut pot totalnie zalewał mi oczy. Czułam się tak, jakbym wyszła spod prysznica. Włosy miałam mokre, skórę na nogach i rękach czerwoną, a policzki piekły mnie z przegrzania. Didulec na szczęście spała dalej. Mijało mnie sporo osób, zarówno wchodzących, jak i schodzących. Po twarzach tych pierwszych widać było, że też się w nich gotuje. Na twarzach tych drugich widziałam wyraz ulgi, że to już za nimi.
Chciałam zawracać chyba ze sto razy. Mówiłam sobie w myślach: „Po co mi to? Ja tu zaraz ducha wyzionę”. Wyobrażałam sobie nagłówki w gazetach: „Bezmyślna matka z dzieckiem w nosidle, zemdlała w drodze na Małą Rawkę”. Ale stwierdziłam w końcu, że nieee! „Co? Ja nie dam rady? JA? Ta góra właśnie by tego chciała! Żebym się poddała! A ja się nie dam!” – myślałam i kontynuowałam tę nierówną walkę.
Początkowo szlak na Małą Rawkę prowadzi przez łąkę, następnie wchodzi się do lasu, co akurat było super rozwiązaniem przy tym upale, który wtedy panował. Ścieżka na początku nie jest stroma, nawet można powiedzieć, że jest dość płaska. Wiedzie między drzewami. Wszyscy byliśmy gotowi zdobyć ten bieszczadzki szczyt… do momentu, kiedy trasa zaczęła prowadzić dość ostro pod górę. Ścieżka (choć szeroka) była wydeptana, a miejscami śliska. Gdzieniegdzie leżały kamienie lub wystawały korzenie.
Małż zaczął narzekać na ból nogi, Młoda na zmęczenie. Dodam, że od wyruszenia ze schroniska minęło ok. 10 minut. Mnie się wydawało, że połowa drogi za nami. Didulec na szczęście usnęła, ale strome podejście dawało mi się we znaki. Zapytałam pewne panie, czy daleko jeszcze. Na to one z uśmiechem na twarzy stwierdziły, że to dopiero początek trasy. Wyżej jest gorzej. Świetnie…
Po tych słowach Małż podjął trudną, lecz rozsądną decyzję o powrocie, bo potem ze szczytu to już tylko helikopter mógłby go ściągnąć. Młoda podchwyciła temat i stwierdziła, że skoro tata źle się czuję, to trzeba wracać. Koniecznie! I wcale to nie ma związku z tym, że nie chce się jej iść pod górę…
Mój umysł mówił mi, że zawrócenie to dobra decyzja, jednak serce… I wtedy powiedziałam, że idę dalej, wejdę sama z Didulcem! Póki śpi, to mam na to czas. Co mnie podkusiło? Nie wiem…
Następnego dnia rano, po przygotowaniu prowiantu, odzieży wierzchniej, pieluch, nosidła i kilku innych drobiazgów wyruszyliśmy na Przełęcz Wyżniańską, gdzie mieliśmy w planach zostawić samochód i ruszyć na szlak. Z Zawozu, w którym nocowaliśmy, jedzie się niecałą godzinę. Tym razem nie udało się nam wyruszyć z samego rana. Na parkingu byliśmy ok. 9:00.
Szlak do Bacówki rozpoczyna się na samym końcu obszernego parkingu (po drugiej stronie drogi można wejść na szlak prowadzący na Przełęcz Caryńską). Początkowo trasa do schroniska biegnie w górę, ale zaraz potem jest w miarę wypłaszczona. Do Bacówki dałoby się wjechać dobrym wózkiem, ale polecam jednak nosidło – dzięki niemu można pójść dalej.
Z trasy można podziwiać naprawdę przepiękne widoki gór. Przed sobą widzimy masyw Rawki (oraz najwyżej rosnący las w polskich Bieszczadach), a z tyłu Połoninę Caryńską i kawałek dalej Wetlińską. Mnie osobiście ten fragment trasy zauroczył.
Morale ekipy było dobre. Małż twierdził, że stłuczona, kontuzjowana noga już nie boli, Młoda dziarskim krokiem podążała do Bacówki, a Didulec próbowała usnąć w nosidle. Do schroniska dotarliśmy po ok. 20 minutach. Na zewnątrz i w środku jest sporo miejsca, by usiąść, rozgościć się i odpocząć. Zjedliśmy śniadanie i postanowiliśmy ruszać dalej.
Mała Rawka to szczyt w Bieszczadach Zachodnich. Wznosi się na wysokość 1272 m n.p.m. U podnóża góry znajduje się Schronisko Bacówka oraz Przełęcz Wyżniańska, na której jest spory płatny parking. Zaczyna się tam szlak na Połoninę Caryńską. Podejście na Małą Rawkę jest strome, należy pokonać ponad 300 metrów w górę. Widoki ze szczytu są jednak tego warte. Można stamtąd podziwiać Tarnicę, Połoninę Wetlińską oraz Caryńską. Z Małej Rawki biegnie też krótki 20-minutowy szlak na Wielką Rawkę.
Ten wpis będzie inny niż wszystkie. Opowiem Wam o nierównej walce człowieka z żądną krwi (a na pewno potu) górą. Górą, którą zwą Małą Rawką. Nazwa może niepozorna, może dawać mylne poczucie, że to niska góra. Ale podejście na nią jest mordercze…
Wszystko zaczęło się wieczór wcześniej, kiedy to Małż stwierdził, że chce mu się wyższych gór i że musimy znaleźć coś krótkiego, ale z widokami. I koniecznie coś, z czego szybko się schodzi, bo z kontuzją nogi wchodzić potrafił, ale zejście sprawiało mu trudność. W ten sposób przeglądając mapę, trafiłam na Małą Rawkę. Powiedziałam Małżowi, że najpierw trzeba dotrzeć do schroniska. Według mapy trasa tam zajmuje 20 minut, a potem idzie się godzinę prosto na szczyt. Zejście do schroniska miało zająć 30 minut. Potem na parking i gotowe. Łączny czas to ok. 2,5 godziny. Według mapy, równym krokiem, bez dzieciaków i chorej nogi Małża…
MAŁA RAWKA
Zapraszamy na: